-
Autor
-
Tytuł czasopisma
"Polityka" -
Tytuł
"Diabły z Loudun" -
Data
28.06.1975
-
Treść recenzji
„Diabły z Loudun” Pendereckiego rozpoczęły od światowej kariery —prapremiera w Hamburgu, a niebawem wystawienie w Santa Fe, w Nowym Meksyku, USA – na inscenizację w Warszawie czekając potem przez bitych lat sześć. Czy to pachnie skandalem?... Nie! Liczne przyczyny zwłoki można by zebrać w trzech punktach: 1. brak dyktatury, 2. brak partytury, 3. brak koniunktury. / Dlatego w prapremierowym przedstawieniu w Hamburgu publika oglądała kanonika najpierw uwodzącego młodą kobietę w konfesjonale, potem — nago! — siedzącego z nią w wannie. Kiedy matce Joannie, zgodnie z autentycznymi praktykami, egzorcysta każe zaaplikować lewatywę, celem wypędzenia z niej szatana — w Hamburgu pokazano to realistycznie, za podświetlonym prześcieradłem, a wrzaskom mateczki towarzyszyły śmiechy ucieszonych jej przygodą mniszek, podczas gdy egzorcysta odświeżał się piciem wina. —W następnej, po trzech dniach, a więc 23 czerwca 1969 danej premierze w Stuttgarcie, do roli mniszek zaangażowano stripteaserki, które zdzierały habity i na golasa harcowały po scenie. / Czy — zważywszy nasz szerzej ujęty klimat społeczny — dramat ze sfer klerykalnych można byłoby w Warszawie pokazać w stylu porno? — Odpowiedź krótka: wykluczone! Potrzebne więc było dłuższe łamanie głowy, co czynić w takim razie... / Czas nadszedł na ocenę „Diabłów” warszawskich. Zacznę od scenografii Andrzeja Majewskiego, jednej z najpiękniejszych kompozycji, jakie ten światowej już teraz miary artysta dotąd zaprojektował. / Kiedy idzie w górę kurtyna przed aktem pierwszym, ukazuje przestrzeń jak gdyby zdruzgotaną, z której wysterkają tu i ówdzie jakby na złom porzucone, ogromne monstrancje. Scena ta zdaje się informować: za chwilę przypomnimy jedną z wielu zbrodni ludzkości popełnionych w imię wzniosłych ideałów ludzkości. / W takich dekoracjach reżyser Kazimierz Dejmek przebudował warszawskie „Diabły” na wielki moralitet, w którym postać kanonika Grandier jest symbolem idealisty strasznie przegrywającego w walce ze złem. / W stworzeniu wspaniałego widowiska scenografowi i reżyserowi dopomogły warunki sceny warszawskiej. Gotów jestem założyć się z Krzysztofem Pendereckim, że jak dotychczas nie widział, tak i nieprędko zobaczy realizację „Diabłów" równie imponującą, bo mało jest na świecie scen tak olbrzymich i nowocześnie wyposażonych, jak odbudowana operowa warszawska, i mało sytuacji, w których subwencje rządowe pozwoliłyby na podobne bogactwo wystawy. / Instalacje elektroakustyczne umożliwiły np. wzmocnienie w scenach egzorcyzmów i autodafé brzmienia orkiestry rzuconym na salę przez stereofoniczną aparaturę dźwiękiem rozkołysanych dzwonów. W finalnej scenie stos z palonym księdzem Grandier unosi się w dymach coraz wyżej i wyżej: męczennik widomie zaczyna górować nad siepaczami. / Wśród solistów czołowa grupa nadzwyczajna. Rola matki Joanny zostanie zapisana Krystynie Jamroz jako jej życiowe osiągnięcie. Przede wszystkim aktorsko była niepospolita, zróżnicowana, od scen histerii, poprzez strach przed skutkami tego, co rozpętała, aż do momentów zwykłego ludzkiego bólu. / Wszyscy zresztą na scenie i w kanale orkiestrowym dali z siebie wszystko najlepsze, a nie sposób też pominąć ogromnie trudnego, pokwitowanego osobnymi brawami za śliczne brzmienie kwartetu sióstr: Jamroz-Olkisz-Słonicka-Ślifarska. / Summa summarum: w imię Ojca i Syna zaklinam — ludzie, kumajcie się z „Diabłami” Krzysztofa P., bo to szatany piękne a bezgrzeszne!