-
Autor
-
Tytuł czasopisma
"Ruch Muzyczny" -
Tytuł
"Manru" skutecznie odmłodzony -
Data
11.08.1991
-
Treść recenzji
Wedle zgodnej opinii publiczności i krytyki stołeczny Teatr Wielki zakończył sezon dużym sukcesem. Podzielam tę opinię, choć nie wszystkie elementy tego przedstawienia skłonny jestem stawiać równie wysoko i nie wszystkie pomysły inscenizatorów uważam za jednakowo udane. Gdyby przyszło mi wyrazić swój sąd w punktach, najwięcej otrzymałby kierownik muzyczny i dyrygent, Andrzej Straszyński, za mistrzowskie prowadzenie orkiestry, mieniącej się rozmaitymi barwami i reagującej precyzyjnie na bieg scenicznych wydarzeń. / Spośród solistów uczestniczących w premierze najbardziej podobały mi się: Anna Malewicz-Madey w roli Jadwigi i Małgorzata Walewska jako Cyganka Aza. Pierwsza - zbyt długo nie oglądana na tej scenie w tak dużej roli - nie utraciła nic ze swoich walorów wokalnych i aktorskich, ujawnionych po raz pierwszy przed laty. Druga, będąca studentką warszawskiej Akademii Muzycznej w klasie Haliny Słonickiej, przeżyła właśnie teraz swój debiut sceniczny, udany pod każdym względem. Najcenniejszym majątkiem młodej mezzosopranistki jest to, co jej dała natura: rzadko spotykanej piękności barwa głosu. Do tego dochodzą nabyte umiejętności wokalne i aktorskie, już znaczne, choć wymagające jeszcze doskonalenia, ale pozwalające już dziś witać w Małgorzacie Walewskiej przyszłą Carmen i Dalilę. / Sopranistka Hanna Zdunek zdołała pokonać prawie wszystkie trudności, związane z rolą nieszczęśliwej Ulany. Spełnił też oczekiwania Bronisław Pekowski w niełatwej wokalnie i aktorsko roli Uroka. W znacznym stopniu udało się to także odtwórcy partii tytułowej na premierze, Jackowi Parolowi, chociaż zasadniczo wymaga ona głosu o większej mocy. / Chór Teatru Wielkiego, prowadzony przez znakomitego specjalistę w tej dziedzinie Bogdana Golę, nieustannie zbiera zasłużone pochwały. Z okazji premiery „Manru" można je tylko powtórzyć, dorzucając co najwyżej komplementy pod adresem żeńskiej części zespołu, doskonale interpretującej wiejskie śpiewy z I aktu, nota bene świetnie skomponowane. / Bardzo sprawnie wywiązał się również ze swoich zadań zespół baletowy Teatru Wielkiego, wykonujący ciekawy układ Hanny Chojnackiej - reżysera i choreografa przedstawienia. Ta wybitna artystka wycisnęła piętno swojej osobowości na warszawskiej inscenizacji „Manru", różniącej się znacznie od wszystkich dotychczasowych ze względu na odejście od podhalańskich realiów i wiele innych korekt libretta. Większość z nich uważam za świetne, godne powtórzenia w przyszłych inscenizacjach opery, ale niektóre wydają mi się dyskusyjne albo wręcz chybione. Do tych ostatnich zaliczam ubranie wieśniaczek w pierwszym akcie w bliźniaczo jednakowe czarne suknie, przypominające habity zakonne. Szokujące wrażenie robią „mniszki", szydzące z nieszczęśliwego Uroka i wtórujące Jadwidze (także podobnie ubranej) w przekleństwie rzucanym na córkę. / Hanna Chojnacka twierdzi, że takie stroje noszą góralki w Beskidach, ale jeśli to prawda, przecież nie ubierają się wszystkie tak identycznie, żeby ich grupa sugerowała żeński klasztor. / Do odrealnienia opery przyczyniła się wydatnie scenografia Barbary Kędzierskiej, interesująca i ładna, ale wskutek swojej abstrakcyjności luźno związana z rozgrywanym na scenie dramatem. Zabiegi odmładzające „Manru", dokonane przez obie panie, pozostawały w korelacji z wysiłkami kierownika muzycznego, dając w sumie efekt pozytywny. Dzięki wszystkim trojgu dzieło Paderewskiego na scenie warszawskiego Teatru Wielkiego jawi się nam jako dramat alienacji i nietolerancji, nabierając charakteru bardziej uniwersalnego i ponadczasowego niż w wypadku realizacji wiernej libreciście i kompozytorowi pod względem historycznym i etnograficznym. W tym zbliżeniu opery Paderewskiego do dzisiejszego widza upatruję największe osiągnięcie realizatorów najnowszej premiery.