-
Tytuł czasopisma
"Ruch muzyczny" -
Tytuł
Po premierze "Borysa Godunowa" w Teatrze Wielkim -
Data
15.03.1973
-
Treść recenzji
Takiej masy wykonawców na scenie, takiego przepychu wystawy i takiego bogactwa kostiumów nigdy jeszcze dotąd Warszawa nie oglądała. Kierownictwo muzyczne spoczywa w ręku znakomitego dyrygenta; zaangażowano realizatorów o znanych i uznanych nazwiskach, tytułową rolę kreuje najświetniejszy z współczesnych polskich basów, obdarzony przy tym nie byle jakim talentem aktorskim. A jednak przedstawienie to, mimo wszystkich bezspornych walorów, nie porywa, nie budzi powszechnego entuzjazmu i, zachwycając niejednym pięknym szczegółem, w ostatecznym rezultacie pozostawia uczucie jakiegoś niedosytu, aby nie powiedzieć — obojętności. / „Borys Godunow” został wystawiony z przepychem, na jaki mało teatrów na świecie mogłoby sobie pozwolić. Musiało to kosztować masę pieniędzy, ale widocznie Teatr Wielki stać na to. Wątpię jednak, czy stać go na obciążanie swych warsztatów tak ogromną i długą pracą, podczas której w przeciętnym teatrze operowym zdążono by przygotować pięć innych premier. Kostiumy olśniewają, zwłaszcza w scenie koronacji i w polonezie, zastanawiam się tylko, po co? Wszak „Borys” jest dramatem muzycznym i przepych scenograficzny nie jest tu czynnikiem wzmagającym dramatyczną wymowę dzieła. Tym bardziej nie może jej zastąpić. / Jeżeli opera kończy się sceną pod Kromami, jak właśnie w warszawskiej inscenizacji, to znaczy, że pierwszoplanowym „bohaterem" dzieła ma być zbiorowość, czyli lud rosyjski, czy ktoś tego chce czy nie, przejmująca scena śmierci Borysa jest nie tylko najpiękniejszym fragmentem całego dzieła, ale stanowi kulminację i jednocześnie zakończenie dramatu. To, co jest potem (w dodatku — czy istotnie potem, jeśli idzie o logiczny rozwój wydarzeń?), naprawdę nie jest już w stanie zaangażować nas emocjonalnie i, nawet mimo efektowności sceny z triumfalnym wjazdem Samozwańca na prawdziwym białym koniu, raczej osłabia wrażenie, które po scenie śmierci Borysa mogło być nawet bardzo głębokie, zwłaszcza przy tak świetnym protagoniście jak Bernard Ładysz.