-
Tytuł czasopisma
"Ruch Muzyczny" -
Tytuł
Refleksje po "Królu Rogerze" -
Data
16.04.2000
-
Treść recenzji
LUDWIK ERHARDT: - Ocenianie przedstawienia „Króla Rogera” w warszawskim Teatrze Wielkim jest zadaniem trudnym i kłopotliwym. W przygotowanie tej premiery włożono ogromnie dużo trudu artystycznego i technicznego, zapału, inwencji i wiary w końcowy efekt. Masie zaangażowanych w to ludzi chciałoby się oddać sprawiedliwość. Spektakl jest zresztą wizualnie bardzo interesujący, następujące po sobie atrakcje scenograficzne i efektowne kompozycje poszczególnych scen nieustannie absorbują uwagę widzów. A równocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko razem jest wielkim nieporozumieniem artystycznym zmuszającym do poruszenia elementarnych kwestii dotyczących tego utworu i w ogóle roli teatru. / Najpierw trzeba znaleźć odpowiedź na pytanie, czym jest „Król Roger”? Zapoznanym arcydziełem, stworzonym przez największego polskiego kompozytora po Chopinie wespół z wybitnym pisarzem? Utworem teatralnym ogniskującym myśli filozoficzne i prądy estetyczne pierwszych dziesiątków lat naszego wieku? Niezwykłym freskiem muzyczno-poetyckim, ukazującym starcie idei chrześcijaństwa z antycznym pogaństwem? A może kolejną nieudaną próbą operową niedoświadczonego teatralnie Szymanowskiego? Na poły grafomańskim płodem początkującego poety wypełnionym pretensjonalnymi, manierycznymi stylizacjami? Pseudofilozoficznym bełkotem, w którym co chwila mówi się o jakiejś „tajemnicy"? / Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest oczywista. Wszak nie bez powodu Roger po dziś dzień nie odniósł nigdzie takiego sukcesu, na jaki - zdaniem wielu - zasługuje. / JÓZEF KAŃSKI: - Istotnie, mimo niewątpliwego sukcesu dyrygowanej przez Emila Młynarskiego prapremiery w warszawskim Teatrze Wielkim przed 74 laty i podobno jeszcze większego powodzenia przedstawionej parę lat później inscenizacji w Pradze, nie wszedł „Król Roger” Szymanowskiego na trwałe do repertuaru teatrów operowych i przez czas dłuższy właściwie pozostawał w cieniu. / Być może jego czas wtedy jeszcze nie nadszedł. / Może też po trosze zawiniła oryginalna forma dzieła, które nie jest przecież operą w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. O „operze" można mówić właściwie tylko w odniesieniu do aktu pierwszego, gdzie rzeczywiście rodzi się muzyczny teatr - dramatyczne starcie dwóch potęg, czy może raczej dwóch idei, światopoglądów i wywiedzionych stąd sposobów życia. Dalej nie ma już teatru, a jeżeli jest, to bardzo szczególnego rodzaju, wymagający specjalnego klucza, który niezmiernie trudno odnaleźć. Trochę to oratorium, trochę opero-balet. A może swoiste misterium? / Niemniej w bliższych nam czasach zaczął się „Król Roger” zwolna przebijać na sceny i do świadomości odbiorców. / Wszystkie inscenizacje - a w każdym razie te, które oglądałem albo o których miałem wiarygodne informacje - posiadały pewien wspólny mianownik, a była nim chęć dochowania wierności intencjom twórców, czyli Szymanowskiego i bardzo wtedy jeszcze młodego Iwaszkiewicza. / L. E. - No właśnie. Jeżeli „Króla Rogera” uznaje się za arcydzieło, należy uszanować jego twórców, ich intencje i wizje zawarte w tekście utworu, w didaskaliach i komentarzach. / Wysiłek realizatorów powinien być skierowany na możliwie przystępne wyłożenie idei dzieła, wyjaśnienie środkami scenicznymi wszystkiego, co niezrozumiałe, przybliżenie widzowi i słuchaczowi myśli Iwaszkiewicza i Szymanowskiego. Przecież im o coś chodziło. Z drugiej strony nie można zapominać, że jest to tylko opera, a nie traktat filozoficzny, więc nie należy przesadzać. / W najnowszym warszawskim przedstawieniu znaki zapytania można mnożyć w nieskończoność. Ich źródłem jest stosunek inscenizatorów do tego dzieła. Odnoszę wrażenie, że reżyser i scenograf uznali, że rzecz jest słaba i nudna, libretto mętne i grafomańskie, muzyka hałaśliwa i zagłuszająca tekst. Postanowili jednak Rogera ratować i, zgodnie z panującym w naszym teatrze obyczajem, pracę nad utworem rozpoczęli od wykreślenia didaskaliów i wszelkich wskazówek odautorskich. Następnie na ogołoconej w ten sposób partyturze zbudowali własne widowisko, z pomysłem Szymanowskiego i Iwaszkiewicza nie mające wiele wspólnego. To nie jest „Król Roger” Szymanowskiego/Iwaszkiewicza, lecz spektakl Trelińskiego/Kudlički na kanwie Iwaszkiewicza i do muzyki Szymanowskiego. / Inscenizatorzy nie tylko nie rozświetlili niejasnej symboliki oryginału, lecz nałożyli na nią grubą warstwę własnych, wymyślonych symboli i znaków teatralnych. / Teatr ma się tłumaczyć przez scenę, przez to, co się na niej dzieje, co publiczność widzi i słyszy. / Trudno mi zaakceptować fakt, że w tym „Królu Rogerze” nie wiadomo, o co chodzi, choć jest na co popatrzeć i czego słuchać. Wprawdzie niektórych śpiewaków chwilami nie słychać, a także wolałbym, żeby ci, których słychać, mieli bardziej precyzyjną intonację, lecz to są już cechy naszej opery, a nie tego właśnie przedstawienia.