-
Tytuł czasopisma
"Życie Warszawy" -
Tytuł
Szekspir czy Verdi? -
Data
15.11.1985
-
Treść recenzji
Dużym nakładem kosztów, pracy i zabiegów Marek Grzesiński zainscenizował w Teatrze Wielkim w Warszawie jedną z wcześniejszych (i słabszych) oper Verdiego, „Macbeth" (według Szekspira, libretto F.M. Piave, wersja oryginalna - bez baletu, za to po włosku). Przedsięwzięcie było ryzykowne, bo chcąc się skoncentrować na Verdim - trzeba było mieć głosy; stawiając na Szekspira, trzeba było mieć aktorów: żeby zaś zrobić widowisko operowe, trzeba było mieć pomysł. / Dlatego właśnie „Macbeth" się nie udał. Warszawa oglądała tę operę w 1849 roku, w dwa lata po premierze florenckiej. Potem dopiero wystawił ją Wrocław w 1964 roku. Coś w tym musiało być, że przerwa trwała u nas ponad 100 lat. Bo albo reżyserom tak się „Macbeth" nie podobał, że go omijali, albo rzeczywiście jest trudny do realizacji. Sądzę, że zarówno inscenizator, Marek Grzesiński, jak i scenograf, Wiesław Olko, musieli się zdrowo namęczyć nad wystawieniem tego dzieła. Nic więc dziwnego, że teraz będzie się męczyć publiczność. / Co do mnie, to mam za złe warszawskim realizatorom, że potraktowali „Macbetha" ponadczasowo i dosłownie. Wskutek tego przedstawienie rozgrywa się jakby poza czasem, poza Średniowieczem, które nie jest dość wyraźnie zaznaczone w scenografii ani w kostiumach. Prawie wszystko dzieje się w ciemności. Zgoda, mogą to być nawet symboliczne mroki Średniowiecza, ale ta wieczna ciemność staje się ponura, obciąża scenę i nuży widza. Jedynie sekwencja uczty jest rozegrana kolorystycznie, ale z kolei nie ma w niej zaznaczonego charakteru wnętrza, a jest to przecież połowa XI wieku. Gdyby się zgodzić na oderwanie od realiów, do czego zresztą kusi mnogość scen baśniowych, to też żal efektów technicznych i pirotechnicznych, bo kostiumy giną w mroku, a żelazne kratki, podświetlone reflektorami, zaczynają hałaśliwie pobrzękiwać ekspresjonizmem i od razu diabli biorą, nie tylko metafizyczną głębię, ale i całą poetyckość. / W tej plątaninie gubi się wiec rodzaj konwencji i gubią się wykonawcy, którzy nie bardzo wiedzą, jak grać. Grają przeważnie do widowni, wskutek czego przedstawienie, mimo żywej akcji samego libretta, nabiera cech statyczności, a śpiewają na ogół wbrew warunkom, bo „Macbeth" wymaga głosów dużych dramatycznych, a tych raczej nie ma. Jedynie Jerzy Artysz (mimo, że właśnie ma głos liryczny) zwycięsko dźwiga swoją ogromną partię, bo i aktorsko jest znakomity i pod względem muzycznym niezawodny. Orkiestra, prowadzona przez Andrzeja Straszyńskiego, brzmiała prawie dobrze, mimo kilku potyczek z chórem i drobnych kiksów, jedynie może zbyt ciężko, niemal wagnerowsko, w partiach kulminacyjnych. / A miał „Macbeth" kilka scen wielce obiecujących np. jak Banco z synem idzie na spotkanie swego losu albo sceny z duchami jak z groteskowego horroru, ale były i takie, które sprawiały zawód, jak np. słynna scena, gdy rusza birnamski las. „Macbeth" na scenie Teatru Wielkiego przestał być operą, a nie stał się dramatem muzycznym. Szkoda…