-
Autor
-
Tytuł czasopisma
"Ruch Muzyczny" -
Tytuł
Warszawska "Carmen", czyli - byk zabił torreadora -
Data
26.11.1995
-
Treść recenzji
Wystawiona w warszawskim Teatrze Wielkim u progu jesieni „Carmen” już na długo przed premierą oczekiwana była z wielkim zainteresowaniem i zapowiadana jako coś niezwykłego. Zainteresowanie to nie osłabło i po premierze: zdobycie biletu na któreś z październikowych przedstawień opery Bizeta nie było rzeczą łatwą, co w Teatrze naszym ostatnimi czasy raczej się nie zdarzało. / Bo też rzeczywiście jest to coś niezwykłego, czy może raczej - bardzo osobliwego. Rodzi się tylko pytanie: czy w ogóle jest to jeszcze „Carmen” - dzieło Bizeta, Meilhaca i Halevy’ego oraz Prospera Mérimée? „Carmen” bez żadnej wątpliwości w założeniu jest utworem głęboko realistycznym. Mówi o ludziach żywych i prawdziwych, z krwi i kości. Mówi o ich charakterach i uczuciach: o czystej, szczerej miłości i o gwałtownej namiętności wiodącej do zguby, o wierności wobec obowiązku, o lekkomyślności, zdradzie i zazdrości. A wszystko to na tle spalonego słońcem hiszpańskiego Południa i charakterystycznej dla tamtejszych stron obyczajowości. I to właśnie starali się na różne sposoby przedstawiać i podkreślać kolejni inscenizatorzy opery Bizeta. / Jednakże Lech Majewski zapragnął z walną pomocą scenografa Janusza Kapusty, zrobić z popularnej i po wielekroć w różnych wersjach oglądanej opery Bizeta coś, czego jeszcze nie było. / Od razu na wstępie spośród spowijających scenę mgieł i oparów wyłania się kształt gigantycznego byka, a następnie na oczach widza z przesuwających się kwadratowych i prostokątnych brył powstaje osobliwe miasto-nie-miasto. Czy przypomina słoneczną Sewillę? Nie - raczej nocne miasto z „Ulissesa” Joyce’a; jest bowiem ciemne, zamglone i puste, jakby wymarłe. / Później przemierzy je dziwna, milcząca procesja mnichów i biczowników (która nie wiedzieć skąd pojawi się także w górskim pustkowiu III aktu), znajdą się też robotnice z fabryki cygar, wykonujące dziwne zbiorowe skłony, niczym ćwiczenia aerobiku - ale rzeszy zalecających się do nich mężczyzn oczywiście uświadczyć nie można. / Jedna Carmen - czyli znakomita i pełna uroku w tej roli Małgorzata Walewska, próbuje tchnąć nieco życia w ten śmiertelnie statyczny spektakl, stworzyć i zagrać jakąś przekonującą postać; cóż, kiedy nie znajduje oparcia w partnerach, a i reżyser nie bardzo jej pozwala nawiązać z nimi kontakt. / Prawda, że są w tym przedstawieniu ciekawe dekoracje - zwłaszcza w ostatnim akcie, gdzie stopniowo odsłania się monumentalny cyrkowy amfiteatr. Są w tymże akcie piękne stroje Toreadora i Carmen projektu Hanny Bakuły. Są wyraźne a frapujące aluzje do wielkiego hiszpańskiego malarstwa (Goya!). Są pięknie śpiewające chóry przygotowane przez Jana Szyrockiego, który od początku tego sezonu podjął współpracę z naszym Teatrem Wielkim, i orkiestra, której brzmienie dzięki intensywnej pracy Tadeusza Wojciechowskiego wydatnie się ostatnio poprawiło. Są dobrzy soliści: wspomniana już świetna Małgorzata Walewska w partii tytułowej, obdarzony wartościowym, choć trochę matowo brzmiącym tenorem Bożydar Nikołow, pięknie śpiewająca Micaelę Dorota Radomska oraz Marcin Bronikowski – Toreador. / No i - jest ów górujący nad wszystkimi byk: triumfujący na początku spektaklu, martwy w gospodzie Lilas Pastii i ginący w akcie ostatnim, wraz ze śmiercią głównej bohaterki. Byk - symbol nocy oraz mrocznych sił pożądania, gniewu i zazdrości, czyli (według słów reżysera) symbol tego wszystkiego, o czym opowiada treść „Carmen”. Symboli jest więc w tym przedstawieniu dużo - tylko treść jakby gdzieś uleciała, a ludzie, czyli główni bohaterowie opery, stali się mało ważni…