-
Autor
-
Tytuł czasopisma
"Ruch Muzyczny" -
Tytuł
Widowisko "Makbet" -
Data
19.01.1986
-
Treść recenzji
Możemy „Makbeta” oglądać w warszawskim Teatrze Wielkim. Oczywiście i słuchać, ale przede wszystkim - oglądać, bo strona wizualna tego przedstawienia skupia na sobie więcej uwagi niż śpiew i muzyka. Czy to źle? Myślę, że nie, bo przecież w teatrze obsady się zmieniają, orkiestra gra raz lepiej, raz gorzej, zaś ciekawa inscenizacja pozostaje. / „Makbet” stoi dwiema głównymi partiami, w których kumuluje się to, co muzycznie najwartościowsze w tym dziele. Oczekuje się tutaj wielkich i równorzędnych kreacji wokalnych. Premiera warszawska raczej nie spełniła tych nadziei, a słuchacz, dla którego istota teatru operowego sprowadza się do pięknego śpiewu, mógł nawet doznać pewnego dyskomfortu. Cóż bowiem z tego, że role Makbeta i Lady powierzono parze wybitnych śpiewaków, skoro obydwoje są - w mniejszym lub większym stopniu - „nie z tej opery"? / Jerzy Artysz, który przy swojej prawdziwie uniwersalnej technice wokalnej potrafi zaśpiewać chyba wszystko, co na baryton napisano, poradził sobie również z partią Makbeta. Jak zwykle daje on z siebie tyle, ile dać może, nie przekraczając granicy dobrego smaku, nie forsując głosu; jest to wykonawstwo muzycznie nienaganne, interpretacja tekstu dobrze przemyślana, kreacja aktorska żywa i przekonująca. Kultura - a więc przede wszystkim doskonałe rzemiosło wokalne - w dużej mierze rekompensuje u Artysza niedostatki natury. Ale przyznać też trzeba (nie bez melancholii), że nie kultura jest pierwszą rzeczą, jakiej oczekuje publiczność od wykonawców partii verdiowskich; nie każdy słuchając takiego Makbeta jest skłonny pogodzić się z faktem, że jego głosowi nie dostaje blasku i siły, jakie wiąże się z idealnym wyobrażeniem tej partii. / Krystyna Szostek-Radkowa potrafi swemu śpiewowi nadać to charakterystyczne zabarwienie, ma też doświadczenie w repertuarze verdiowskim. Niestety, w partii Lady Makbet trudno tę śpiewaczkę zaakceptować. Z prostej „fizjologicznej" przyczyny: partia ta jest dla niej za wysoka. / Marek Grzesiński wraz ze scenografem Wiesławem Olko wymyślili widowisko o wielkiej urodzie plastycznej, z „niesamowitymi" efektami, jakich nie powstydziliby się twórcy filmów science-fiction. Taki coup d'effet mamy już na samym początku: chór czarownic, w groteskowych pozach, zostaje opuszczony na scenę na szelkach spadochronowych - jakieś pół setki pań, równo, rzędami. Mówcie, co chcecie, ten desant robi wrażenie! Niebłahy udział w tym wrażeniu mają też fantastyczne, lekki dreszcz grozy budzące kostiumy i sama przestrzeń sceny: uniesiona z tyłu, a ku publiczności opadająca kratownica, od dołu podświetlona i spowita oparami. / Blask i rozmach, jakie wprowadza Grzesiński, nie są bez skazy. Czasem blask ten wydaje się powierzchowny, czasem w pogoni za efektem reżyser traci z oczu jakiś ważny problem. Ma jednak ta inscenizacja, podobnie jak inne spektakle Grzesińskiego – „Wozzeck”, „Turandot” - wielki walor: sugestywność przedstawianego świata. Jest to teatr, w którym świat rzeczywisty nie istnieje dopóki trwa iluzja, teatr, w którym nie czuje się dysonansów banalnej materialności płótna i dykty, teatr, w którym bardziej niż śpiewacy grają pomysły inscenizacyjne.