-
Autor
-
Tytuł czasopisma
"Ruch Muzyczny" -
Tytuł
Halka -
Data
1-15.01.1966
-
Treść recenzji
Przyjęta przez Dąbrowskiego i Stopkę (albo raczej przejęta od Schillera) realistyczna koncepcja „Halki” ma jedno pęknięcie generalne, widoczne od pierwszej sceny. Chodzi o zawieszone z tyłu prostokątne panneaux, przedstawiające w I i II akcie — las, w III i IV — góry. Same w sobie ładne, w zestawieniu z autentycznie realistycznymi, według słów samego scenografa niestylizowanymi prawie zupełnie kostiumami i dekoracjami, rażą właśnie swoją stylizacją. / Akt I zaczyna się i kończy niemrawo. Podobna atmosfera emanuje z tercetu Stolnika, Zofii i Janusza. Tę atmosferę przerywa śpiew Halki rozbrzmiewający zza kulis. Na przekór opiniom o złej akustyce sali, wbrew niepokojącym doświadczeniom akustycznym z poprzedniego dnia, głos Haliny Słoniowskiej, dynamicznie nie sięgający nawet mezzoforte, brzmi jasno i pięknie jak żaden inny głos słyszany dotąd ze sceny. Zresztą i głos samej Słoniowskiej, od chwili kiedy znajduje się ona w zasięgu naszego wzroku, nie brzmi już tak wspaniale. Czy to jakaś nowa tajemnica akustyki Teatru Wielkiego? / Prowadzenie postaci przez reżysera pod każdym względem prawidłowe. Widoczne pozostawienie każdemu pewnego marginesu swobody przy tej koncepcji przedstawienia sprawdziło się. Oczywiście tylko tam, gdzie soliści umieli ten margines wypełnić. Umiała go wypełnić Słoniowska, umiał Ładysz, który w roli Stolnika zaprezentował raz jeszcze swoją vis dramatica obok walorów wokalnych. Ale najlepiej go wypełnił młody tenor Wiesław Ochman, który posługując się prostymi środkami zarysował autentycznie góralską postać Jontka. Jego duży głos jest jeszcze trochę niedoszlifowany, albo z natury ma nieco chropawą barwę, ale akurat w roli Jontka ta chropawość nie przeszkadza, przydając nawet postaci autentyczności. / Ostatnią scenę II aktu potraktowano ściśle według wskazówek Schillera. Nawet obraz jest taki sam — tłum szlachty zajmujący prawą i środkową część sceny wyciągniętymi rękami pokazuje bramę Jontkowi i Halce, stojącym z lewej. Ten obraz utwierdza nas w przekonaniu, że reżyser nie tylko nie miał własnej koncepcji, ale nawet aspiracji w tym kierunku. W tej sytuacji przynajmniej połowa wspomnianego wyżej sukcesu należy do Schillera i tylko można się dziwić brakiem jego nazwiska na tytułowej karcie programu. / Żadnej innowacji! To w ostatecznym rozrachunku chyba nie najlepiej. Bo przecież życie sceniczne dzieła operowego nie polega na powtarzaniu starych inscenizacji. Nie chodzi o eksperymenty, ale o pomysły, dorzucające coś nowego do tradycji. A przy okazji zaznaczające w jakiś sposób, kiedy ta „Halka” została wystawiona. Że w roku 1965. Czekamy więc na prawdziwie nową i twórczą realizację „Halki” w Teatrze Wielkim. / Jedynie Tańce Góralskie stanowią jakiś nowy wariant układów dawniej oglądanych. Kostiumy zostały świetnie przez Paplińskiego skomponowane z ruchem. W całości wygląda to doprawdy oszałamiająco. Nic więc dziwnego, że Tańce Góralskie, jako jedyny „numer” czterech inauguracyjnych przedstawień — bisowano. / Orkiestra mówi tu wiele, ale pod ręką Zdzisława Górzyńskiego ani tu, ani w żadnym innym miejscu opery za wiele, nie przegadując nigdy chóru ani solistów. Ci ostatni nieco rozczarowali. Jedni z powodu niedojrzałości, inni — ograniczonych możliwości, jeszcze inni — tremy. Tak było na premierowym przedstawieniu. W chwili, kiedy te słowa ukażą się w druku, będzie to już znacznie bardziej dotarte przedstawienie. Jedno tylko pozostanie identyczne: końcowa scena opery. / Zrozpaczona Halka, pomagając sobie rękami, wdrapuje się na skałę, aby skoczyć — nie do rzeki, której istnienia w żaden sposób nie zaznaczono — ale pod frędzle panneau. Prawie to samo zrobi za chwilę Jontek, tyle że wybiegając pod te frędzle od dołu! Tam też schroni się przed wzniesionymi ciupagami górali (znowu Schiller!) cały orszak weselny. Kurtyna.