-
Autor
-
Tytuł czasopisma
"Kultura" -
Tytuł
Król Roger w muzeum -
Data
15.05.1966
-
Treść recenzji
Teatr Wielki wyznaczył spotkanie warszawskiej młodzieży na spektaklu ,,Króla Rogera". Rzecz od samego początku zapowiadała się doskonale: wyśmienita obsada, doświadczeni realizatorzy, rozreklamowane przez prasę cudowne urządzenia techniczne, które pozwalają rzekomo realizować najbardziej fantastyczne wizje reżyserskie — wszystko to dać powinno w sumie wspaniałą inscenizację. (…) Lśnią stiuki koloru świątecznej szynki, kapią refleksami wisiory kandelabrów, pachną mocne nocne perfumy — atmosfera prawdziwie ekskluzywnego teatru. (…) Sufit jest rzeczywiście wspaniały! / Ale dlaczego spektakl jest - oględnie mówiąc — mniej wspaniały? / Pan Otto Axer zrobił scenografię chyba zbyt tradycyjną. Subtelna tkanka intelektualno-filozoficzna samego utworu sugeruje jednoznacznie, że każda konkretyzacja inscenizatorska powodować musi zubożenie tego, co jest duchem „Króla Rogera": specyficznego mistycyzmu. (…) Pierwszy akt wytrzymuje jeszcze najlepiej swoją imponującą (nie tylko rozmiarem) dekorację, której konwencja chyba bardzo sugestywnie kojarzy ikony. W akcie drugim — zwłaszcza podczas bardzo dobrze śpiewanej „kołysanki" Roksany (Hanna Rumowska) — poetycko napisana muzyka odpada od klasycznej w takich razach, a nawet już klasycystycznej scenografii, jak szlachetny tynk od nieumiejętnie przygotowanej powierzchni. / Nie lepiej jest również w akcie trzecim, w trakcie którego dopełnia się dramat idei reprezentowanej przez Rogera. Dekoracja nic a nic nie wnosi z klimatu grozy czy jakiegoś ponadfizycznego cierpienia. Wręcz przeciwnie. Jest ciepła kolorystycznie, bezfakturalna, przypominająca obrazki z podręczników do historii starożytnej; i to cudownie niebieskie sycylijskie niebko jest chyba świadomie postawioną kropką nad „i". / Jaką by się tarczą nie zasłaniać, to jedno trzeba zauważyć sprawiedliwie: to, co się dzieje w kanale przed sceną — muzyka, i to co ma miejsce na scenie — jej realizacja, są jakościami wzajemnie niweczącymi (na szczęście NIE doszczętnie) swoje autonomiczne wartości. Duża o to pretensja do pana Bronisława Horowicza — reżysera całości, więc człowieka całkowicie odpowiedzialnego za wszystko, co ma prawo dziać się na scenie. Jestem przekonany, że zwłaszcza w „Królu Rogerze" niepożądane było ubóstwo środków wyrazu. Owe tak często przypominane przez prasę „cuda techniki" zostały prawie zupełnie niewprzągnięte w realizowanie tak poetyckiego — w intencji K. Szymanowskiego — dzieła. Muzyka tego wielkiego artysty, dla której chyba najlepszym ,,tłem-kontekstem" może być światło, barwa i ruch, została pozamykana w konkretne, nieledwie realistyczne formy-kształty. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że aktor nie może być twórcą czegoś tak doskonałego w swej zawsze możliwej do zreprodukowania formie, jak klimat dramatu. Zbyt to niepewne narzędzie, narażone na chwilowe emocje (…). W tym kontekście nie bardzo rozumiem, dlaczego jedynymi eksponowanymi elementami scenicznymi byli soliści. Bardzo niewyszukany sposób, jakim bez wątpienia jest prowadzenie aktora na punktowym świetle, bardzo silnie kojarzy się z cyrkiem, co chyba dla dzieła tej miary nie stanowi sprzyjającej okoliczności. W całej tej inscenizacji brak jest tego, co krótko określa się jako „ruch w teatrze". Ruch polegający nie na szachowym przestawianiu postaci dramatu w różne miejsca, ale ruch jako konsekwencja dynamiki w oświetleniu i barwie odrębnych problemowo scen. Doskonała szansa wprowadzenia — choćby na krótko — ruchu przez ów ekstatyczny (niestety tylko w zamierzeniu) taniec w drugim akcie, została dość pieczołowicie zaprzepaszczona. (…) Pozostaje ostateczna konkluzja: czyżby ci naprawdę uznani i wielcy realizatorzy okazali się nie dość wielcy wobec wielkości Teatru Wielkiego…