-
Autor
-
Tytuł czasopisma
"Kierunki" -
Tytuł
"Mahagonny" - opera sideł -
Data
25.12.1963
-
Treść recenzji
Kiedy usłyszałem, że Wodiczko projektuje wystawienie opery Kurta Weilla do tekstu Brechta „Rozkwit i upadek miasta Mahagonny", zdrętwiałem. Moje przerażenie miało niejako wymiar podwójny: gdzie znajdzie on wykonawców i jak długo publiczność polska wytrzyma tego rodzaju szoking. Okazuje się jednak, że i w naszych warunkach można coś dobrego zrobić. Nie powiem, aby warszawska „Mahagonny" miała idealny kształt, ale to, co nam przedstawiono, jest naprawdę godne uwagi. / Jest to dzieło o charakterze publicystycznym i demaskatorskim. Co demaskuje? Prawa rządzenia i układ stosunków społecznych świata rządzonego przy pomocy pieniądza. / Rzecz dzieje się jakoby w Ameryce. Szajka zbiegłych przestępców zakłada miasto idealnej orgii, aby obedrzeć ze skóry naiwnych, którzy z trudem dorobili się grosza. W momencie katastrofy ekonomicznej obciążają swoimi zbrodniami szarych i prostych ludzi, sądzą ich i wykonują wyroki w imię własnych pojęć prawa. / Wielu specjalistów od Brechta twierdzi, jakoby „Mahagonny" była krytyką stosunków amerykańskich. Trudno się z tym pogodzić, zwłaszcza, że w tych latach widzi on w Niemczech krystalizujące się formy faszyzmu. / Spotkanie dwóch genialnych artystów, jakimi byli Brecht i Weill - było wielkim szczęściem dla współczesnej sztuki niemieckiej. Każdy z nich posiadał zarówno doskonały aparat ekspresyjnego posługiwania się środkami, jak i olbrzymią indywidualność twórczą. Rezultatem tego spotkania jest kapitalne dzieło „Mahagonny". Kurt Weill, którego muzyki w Polsce prawie nie znamy, posługuje się całym arsenałem środków, różnymi rodzajami technik i stylów. Jest tam wszystko zgodnie z wymogami epoki: sentymentalna ballada, kabaretowe songi, mistyfikacja jazzu z wielkich musichallów, muzyka symfoniczna przypominająca Bartoka, wagnerowski leitmotiv wraz z całą komplikacją politonalizmów, enharmoniki, fugata, stretta, nakładanie się kilku zespołów orkiestrowych, itd. Cała ta skomplikowana aparatura dźwiękowa służy ekspozycji brutalnego tekstu, którego zadaniem jest piętnować. / No, a jak wyglądała ta warszawska „Mahagonny"? / Mnie osobiście trochę się to podobało, a trochę nie. Przede wszystkim opera została przygotowana w zastraszająco szybkim tempie. Biorąc pod uwagę charakter tej opery oraz trudności typu interpretacyjnego (chodzi tutaj o rodzaj wokalistyki) jest to wielkie osiągnięcie zespołu, natomiast wielkie niedociągnięcie w stosunku do opery. Druga sprawa to aktorstwo. Całość pod względem aktorskim przedstawia się po prostu fatalnie. Nasi śpiewacy przyzwyczajeni do klasyki oper XIX-wiecznych poruszają się po scenie z iście dramatyczną śmiesznością, nie mówiąc już o dialogach, które przypominają sztuki wystawiane w auli gimnazjalnej. Najbardziej przekonująco wypadła Bożena Brun-Barańska w roli wdowy Begbick, Halina Słonicka (to najlepsza kreacja) w roli Jenny i Zdzisław Nikodem jako Jim Mahoney. Postali ludzie byli tylko śpiewakami, natomiast obawiam się, że trudno ich będzie posądzić o aktorstwo w najbliższym czasie. Orkiestra pod dyrekcją znakomitego dyrygenta i znawcy tego rodzaju muzyki, Zdzisława Górzyńskiego, grała doskonale. Jednakże zlitujcie się i nie żądajcie od symfoników grania jazzu! Tu nic się nie da ukryć, Polacy znają się na tej muzyce i na jej wykonaniach. Uważam, że do wykonania fragmentów jazzowo-tanecznych należy zaprosić młodych „klezmenów" jazzowych, którzy zrobią to z właściwym sobie „fajerem". / Sprawa reżyserii. Koncepcja Hanuszkiewicza jest w zasadzie dobra i przekonywająca, biorąc pod uwagę antyaktorskość wykonawców. Mam jednakże poważne pretensje do Hanuszkiewicza o to, że zrobił z „Mahagonny" requiem, a nie operę. „Mahagonny" nie może być tylko oratorium czy misterium polityczno-społecznym, które trudno strawić w takiej hieratyczno-apoteozującej formie. / „Mahagonny" jest orgią ruchu, trzeszczy od wrzasku, pisku i tupania nogami. Tymczasem w Mahagonny jest nudno jak sto diabłów! To ma być miasto uciech, a tymczasem zrobiono z tego klasztor i nie należy się dziwić, je Jim chce uciekać. Ja też bym uciekł. / Nie bójmy się „Białowłosej" (to nie był taki zły musical), nie bójmy się rewii tam, gdzie powinna być rewia. / Druga sprawa. Publiczność nie rozumie przebiegu akcji. Nie wiadomo, skąd i dlaczego ci ludzie wjeżdżają na scenę samochodem, dlaczego zakładają miasto. Te wszystkie braki można uzupełnić większą ilością projekcji filmowej. Komunikaty radiowe są fatalne pod względem akustycznym. / Dekoracje Kazimierza Mikulskiego są w zasadzie udane i cieszą oczy. Natomiast hasła: „Żreć”, „Miłość", „Starcie”, „Chlać" pisane przy pomocy świecących żarówek na niekontrastującym tle przypominają carskie panichidy z okazji urodzin dziesiątego następcy tronu. / Przekład libretta Ewy Życieńskiej i Edmunda Misiołka jest dobry i udany. Udało im się zachować i ocalić cały finezyjny klimat dramatu Brechta. Jest wielką sztuką dokonanie przekładu, który w połączeniu z wymogami linii melodycznej opery, pozostałby zgodny z intencją autora.